przekonał, żeby bratnią miłość więcej od małżeńskiej szanowała? Ale przecież ile to lat miał
święty Pelagiusz, a tyś jeszcze życia nie widział. Co ciebie, przygłuptasie, między mnichy zaniosło? Pożyj sobie, pogrzesz do syta i wtedy dopiero staraj się przebaczenie wymodlić, tak mądrzy robią. W pustelni na ten przykład – kiwnął głową w stronę wyspy – jest ojciec Izrael, chłop jak się patrzy. Pohulał sobie, kurek poprzygniatał, a teraz jest tam za schiigumena. I na ziemi nieźle sobie pożył, i w niebie blisko Ojca i Syna ciepłe miejsce sobie przyszykował. I tak trzeba. Czarne oczy młodego mnicha aż zapłonęły. – Ach, gdybym ja na świętego starca choć jednym oczkiem mógł spojrzeć! – Siedź, czekaj. Bywa, że na brzeg sobie wyjdzie, ale rzadko, siły już nie te. Ani chybi, wyniesie się niedługo. Pelagiusz nachylił się do przewodnika i zaszeptał: – A ja bym z bliska, co? Zawiózłby mnie ojciec na wyspę, wiek cały bym się za niego do Pana Boga modlił. Kleopa odepchnął z lekka chłopca, odwiązując koniec liny. – Patrzcie tylko, czego się zachciało! Za to wiesz, co robią? – Całkiem nijak nie można? – cichuteńko spytał rudzielec i pokazał wystający z białej piąstki skrawek papierka. Brat Kleopa przyjrzał się – nic, tylko rublówka. – Nie wolno – westchnął z żalem. – Dowiedzą się – pewna ciemnica. Tydzień albo i dwa. A ja o chlebie i wodzie siedzieć nie mogę, od wody łeb mi puchnie. – Kiedy ja słyszałem, że niby takie teraz czasy, że oprócz ojca tak czy inaczej nikt na wyspę pływać nie śmie. Nie posadzą ojca do komory. A zresztą jak się dowiedzą? Tu przecież nikogo nie ma. I papierek swój wprost do ręki podsuwa, kusiciel. Wziął Kleopa rubelka, obejrzał, zamyślił się. A tu nagle i drugi papierek wyrósł, jakby sam z siebie. Ryży diabełek na siłę go wsunął w niezdecydowane palce łódkarza. – Jednym oczkiem, co? Mnich rozwinął oba banknoty, pogładził miłośnie, potrząsnął siwymi kudłami. – A dwoma oczkami to tobie nawet się nie uda, he, he! – zarżał Kleopa, bardzo zadowolony ze swego żartu. – Gdzieś tu tak facjatę sobie urządził, co? Z remiechami jakimiś pewnie żeś się pożarł, co? Cichy, cichy, a od razu widać, że szelma. O dziewczyny? Oj, niedługo ty, Pelagiusz, za nowicjusza pobędziesz. Przegonią. Powiedz, z remiechą? O dziewczyny? – O nie – spuściwszy oczy, przyznał mniszek. – O, to, to. „Świętym ojcem chce się zostać” – powiedział, przedrzeźniając go, Kleopa i schował półrublówkę razem z papierkami do pasa. – A na wyspę pewnie dla kawału się zachciało? Nie łżyj, prawdę mów! – Przecież to ciekawe – pociągnął nosem Pelagiusz, na dobre już wchodząc w rolę. – A pieniędzy to skąd tyle? Z ofiarnych podebrałeś? – Nie, ojcze, gdzie tam! Ja tatusia mam z kupców. Lituje się, przysyła. – Z kupców to dobrze. Za łobuzerkę do klasztoru wygnał? No nic, jak się lituje, to się zmiłuje, przyjmie z powrotem, ty tylko czekaj. No, więc tak. – Łódkarz rozejrzał się po pustym brzegu, zdecydował się. – W ogóle to raz się zdarzyło, w zeszłym roku. Całą prawą sobie obdarłem o mordę ojca Martyriusza. Zębiska, psisko śmierdzące, na piąchę mi nadstawił. Łapę tak mi rozwaliło, że wiosłować nie mogłem. Umówiłem się z Ezechielem zamiataczem, żeby poratował: ja jednym wiosłem, on drugim... Trzy dni tak pływaliśmy. Ech, było nie było. Zobaczą, to powiem, że znowu ręka zabolała. Właź! I od razu oddarł ze spodniej bielizny kawałek płótna i namotał na rękę. Wzięli za wiosła, popłynęli. – A ty uważaj – surowo uprzedził Kleopa. – Z łódki na wyspę nawet nogi nie wystawisz. Tam wchodzić tylko mnie wolno. I na oba uszy słuchaj, co starzec wypowie; ja już łeb całkiem mam dziurawy, a powtarzać on nie będzie. Bywa, uczciwie powiem, że dopokąd do ojca ekonoma dojdę, już zapominam. To wtedy łżę, co tam do głowy przyjdzie.