diamentową końcówką. Niczym innym stopu platyny z irydem się nie ruszy. Od
przepoczciwego Lampego pożyczyłem. On jest oczywiście kompletny bałwan, ale za ideę jądrowego dzielnika i analizę materii meteorytowej należy mu się podziękowanie. Polina Andriejewna nie zrozumiała, ani o jaką ideę chodzi, ani co to jest „materia meteorytowa”, ale już nie pytała – dopiero teraz zobaczyła, że Lentoczkin, niby to przypadkowo wędrując po pieczarze, odciął jej jedyną drogę ucieczki. – Mnie też pan zabije? – spytała, patrząc jak urzeczona na błyszczący pilnik. – Jak Lagrange’a, jak Teognosta, jak Hilariusza? Alosza przycisnął rękę do piersi, jakby się usprawiedliwiał: – Ja bez potrzeby nikogo nie zabijam, tylko z konieczności. Lagrange sam sobie winien, że miał taką twardą czaszkę i ogłuszyć go się nie udało, trzeba było przystrzelić. Teognost przeszkadzał mi dostać się do pustelni, zajmował moje miejsce. A za Hilariusza bracia już i tak mszę odprawili... Błysnęły białe zęby i stało się jasne, że pomysłowy młodzieniec wcale się nie usprawiedliwia, tylko żartuje. Zresztą uśmiech zniknął z jego twarzy natychmiast. I głos stał się poważny, zabarwiony zdziwieniem. – Jednego nijak nie mogę zrozumieć. Na coś, siostro, liczyła, przychodząc tutaj? Przecież wiedziałaś już, że zobaczysz nie wątłego Lampego, tylko mnie! Na rycerskość wobec damy postawiłaś, czy jak? Niepotrzebnie. Ja przecież, siostrzyczko, choćbym najbardziej chciał, żywej zostawić cię nie mogę. Potrzebuję przynajmniej doby, żeby głowę z archipelagu całą wynieść. Westchnął z żalem, ale zaraz potem mrugnął, wyszczerzył zęby – okazało się, że znów się wygłupiał. – A prawdę mówiąc, gdyby nawet nie ten wzgląd, to tak czy inaczej bym cię wykończył. Mnie ciebie w ogóle nie szkoda, myszko wścibska. A i po co mi do przyszłej sławy naukowej taki świadek? Aleksy Lentoczkin wysoko podniósł rękę z pilnikiem, a ten sypnął wielobarwnymi błyskami – zupełnie jak czarodziejska różdżka. – Proszę łaskawie spojrzeć, mademoiselle Pelagio. Toż to po prostu marzenie cudowne – śmierć przyjąć od czegoś tak pięknego. Sama Kleopatra by pozazdrościła. A jaki ostry! Ryżą twoją głowę najzwyczajniej od ucha do ucha przetnie. Położę cię w sągu, pod jakimś wysuszonym sprawiedliwym. – Alosza przymrużył oczy z rozmarzeniem. – Pustelnicy nie od razu zauważą. Dopiero kiedy szanowna pani gnić zacznie. Przecież tyś nie święta, przed gniciem niezabezpieczona. – Zaczął się śmiać. – I dla ciebie przyjemnie. Chociaż po śmierci pod mężczyzną poleżysz. Polina Andriejewna cofnęła się, osłoniła pierś sakwojażem jak tarczą. Palce w panice zaczęły szarpać się z zamkiem. – Aleksy, idź pan stąd. Nie bierz jeszcze jednego grzechu na duszę, i tak już tyle złego zrobiłeś. Ja panu na imię Chrystusa przysięgnę, że do jutra, do trzeciej po południu, nic nie będę robić. Zdąży pan porannym parowcem opuścić wyspę. Szczęknęła niklowanymi kulkami, wsunęła rękę do sakwojaża. Tam, zawinięty w pantalony, leżał rewolwer Lagrange’a. Strzelać oczywiście z niego nie będzie, ale na postrach się nada. Wtedy też Alosza zrozumie, na co liczyła, wchodząc do niebezpiecznej groty. Aleksy Stiepanowicz zrobił kilka szybkich kroków do przodu i pani Polina zrozumiała nagle: nie rozwinie cienkiego jedwabiu, nie zdąży. Trzeba było wcześniej wyjąć broń, kiedy szła galerią. Oparła się plecami o nierówną ścianę. Już nie było dokąd się cofać. Fałszywy pustelnik nie spieszył się. Stanął przed najeżoną kobietą, jakby się przymierzał, gdzie uderzyć: w ucho, jak groził, w szyję czy w brzuch. Oliwa w lampce prawie się dopaliła i światło dawała minimalne. Za plecami Aloszy czaiła się kompletna ciemność. – No, co się tak nastroszyłaś? – uśmiechnął się Aleksy Stiepanowicz. – Chciałabyś ubóść, ale Bozia rogów nie dała? A skoro tak, to było nie leźć na korridę, krowo ty bezroga. – I wznosząc pilnik niczym szpadę, zaśpiewał arię z modnej opery: To-re-a-dor, prends garde a toi!